Nie da się tego,co się ostatnio dzieje zamknąć w jednym poście na blogu. Nie ma takiej możliwości.
Krótko po kolei...
Umierałam ze strachu,kiedy pomyślałam sobie,że może Mu się coś stać, że ktoś na tym osiedlu mógłby Mu zrobić krzywdę. Umierałam ze strachu, cała się trzęsłam i znów chciałam się w Niego wtulić. Wróciło wszystko to,co w i po listopadzie...Wiem,że przychodzi taki moment,że trzeba odpuścić. We mnie ten moment już nastąpił kilka miesięcy temu, ale tak ciężko pogodzić się z tą stratą, nawet,jeśli miałaby ona być największym błogosławieństwem. Tak trudno jest przestać Go kochać.
***
Spełniło mi się marzenie: byłam na położnictwie, i przy cesarce. Zobaczyłam jak rodzi się Nowe Życie. Byłam najbliżej,jak się dało. Dotykałam go.Usłyszałam pierwszy krzyk, pierwszy oddech. Utwierdziłam się tylko przekonaniu,że nie ma nic piękniejszego. Z oddziałów,gdzie do tej pory większość żegnaliśmy, przyszłyśmy na oddział,gdzie większość się rodzi!!! Jakaż to była przepaść. Jakież to było niesamowite! I tak po wielo-godzinach spędzonych to w jednym szpitalu,to w drugim przyszedł upragniony tydzień odpoczynku. Postanowiłam (albo nawet nie postanawiałam) wykorzystać go maksymalnie. Myślę,że tak się udało. Mama był bardzo szczęśliwa i ja, przy najbardziej przyziemnych rzeczach,jak gotowanie obiadu, robienie śniadania do pracy, sprzątanie, niańczenie dzieci, zakupy, spacery,rozmowy- czas wykorzystany! Nauczył mnie, że to ode mnie zależy,jak ten czas,który jest mi dany wykorzystam.Ale była pewna sobota, w którą obudziłam się z czarną rozpaczą. Wzięłam rower i zwiałam,gdzie mnie poniesie. Utknęłam pod mostem, na kamieniu na dobrą godzinę dopóki się nie uspokoiłam i dopóki Pan Bóg mnie nie podniósł. A potem? Potem spotkałam R.: do końca już ta sobota była dobra.
Tydzień nauczył mnie też,że nie mogę oczekiwać,że ktoś się dopasuje do moich oczekiwań. I prawdę mówiąc nic mi do tego, jak kto żyje i jakie kim emocje kierują. Cóż,przykre,ale....wartościowe.
Ale,jak układać te relacje? Jak to wszystko pogodzić, połączyć.Jak nie uciekać?Jak sobie z tym wszystkim poradzić i być mądrym, dorosłym, biorącym odpowiedzialność za życie człowiekiem? Jeszcze tego nie potrafię. Ale z każdym krokiem coraz bliżej niż dalej, to pewne. Tak pewne,jak w Tatrach, kiedy pieprzyłam sobie pod nosem "never give up, never give up" i doszłam! :)
Mówiłam,że będzie o róży. O róży, którą ugościły moje ręce, która zroszona była łzami wzruszenia, że takie milczące "proszę" jest jednak słyszalne. Tak, wyglądałam pięknie i czułam się piękna. Często ostatnio się tak czuję :)
Uratowane życie? Zastanawiam się, czyje bardziej? :)
I już na koniec(choć to nie koniec tego,co się wydarzyło i nadal się dzieje i chciałabym jeszcze napisać,ale trzeba spać!) pewien dialog:
-Lubisz mnie?
-No pewnie!
-Dzięki..-powiedział szeptem, a potem dodał:
-Gdybyś miała żyć 100 lat, to ja chcę żyć 100 lat - 1 dzień, bo nie chciałbym żyć bez Ciebie!
!!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz