Czas wakacji to z reguły czas podróżowania. Choć urlop jeszcze przede mną tak odbyłam już kilka wypraw.
Pierwsza z nich doprowadziła mnie aż na...Synaj, w ciszy i Zapatrzeniu! Ale to podróż zbyt osobista, by tutaj o niej pisać.
Druga to ta wgłąb siebie, by jeszcze bardziej siebie poznać. Ta zaś jest zbyt długa i skomplikowana. Nie będę Was zanudzać ;)
Były też przeprawy przez rwące potoki z ludźmi bliskimi mojemu sercu, które co rusz pozwalają odkryć nowe mądrości. Te są zbyt piękne, by ująć się w słowo pisane.
Zatem zatrzymam się na tej ostatniej, która działa się tej nocy, a tak prawdę mówiąc to myślę, że zaczęła się jakiś miesiąc temu.
Kiedyś usłyszałam hasło "Bieg Wschodzącego Słońca". Od razu mnie zaintrygowało, więc zaczęłam szukać, czytać, podpytywać. Bieg na Babią, nad ranem, w towarzystwie wschodzącej Gwiazdy? Brzmi zachwycająco! Minęło kilka chwil, kiedy na liście startowej pojawiło się i moje nazwisko.
Ale...plan był taki, żeby biec z kimś. No bo noc, ciemno, góry, ciężka trasa. Razem lepiej. Miesiąc temu okazało się, że najbardziej prawdopodobni towarzysze wykruszyli się i zostaje sama. "No, dobra, przecież będzie tam mnóstwo innych ludzi. Trasę znam, bo byłam tam nie raz i nie dwa, zgubić nie ma się gdzie...Jadę ! Tak,czy siak! Słowo się rzekło!" . Tydzień przed przypomniałam sobie, że był jeszcze jeden chętny na ten świrnięty pomysł. Telefon w dłoń!
- Krzychu jest jeszcze miejsce! Biegniesz?
- (...) No dobra, zapisałem się, biegnę!
Noc to była szalona. Podładowana szalejącą (jak przed każdymi zawodami) adrenaliną mowy nie było, żebym zmrużyła oko przed odjazdem. Starałam się, jak mogłam, ale raczej to było polegiwanie niż spanie :D W głowie nie miałam jednak strachu, że plan się nie powiedzie, ale tylko tę ekscytację, adrenalinę wyższą niż ta cała Babia. Nawet o pogodę się nie martwiłam. 1.45 zajechał Szofer - Towarzysz. Ruszyliśmy. W bazie przywitały nas dwie panie z tekstem "Przywracacie nam właśnie sens życia!" :D Nie chodziło o nic innego,jak o to, że biedne czatowały tam od 1.30 na pierwszych "klientów" biegu. Czipy założyliśmy, posiłek energetyczny pochłonęliśmy w mig, mijali nas kolejni zawodnicy, a my zerkaliśmy tylko na zegarek, czy już jechać na start czy jeszcze nie. Krzycha rozpierała energia (to pewnie przez te skarpety!) a mnie adrenalina :) 3.40 - Jedziemy na start!
A tam ciemność, nad Babią widać błyski, słychać niby-burzę. Ale ludzi w ogóle to nie odstraszało. Wszyscy, jak jeden mąż kompletowali obowiązkowe wyposażenie, bez którego na bieg by nie wpuścili. 4.10 przekraczamy "strefę kontroli". Wszystko jest. My jesteśmy! 4.30 - START!
Z nieba lunęło deszczem! Ślisko, ciemno, tak cliwo się zrobiło. Krzychu na to: Ale super! Będzie jeszcze większa frajda! Biegliśmy chwilę razem, choć Krzycha roznosiła energia, to dzielnie mi chciał towarzyszyć. Bo każdy, kto mnie zna to wie, że pod górę jestem cienki Bolek :P
W końcu mówię: Krzychu, pruj tam do przodu tylko zaczekać na górze! No i Krzych poleciał.
Trasa, jak na bieg nocno - poranny była niewiarygodnie ciężka! Znałam ją. Znam ten szlak, ale na zawodach wygląda i smakuje jakoś inaczej :D Po niespełna kilometrze ostrego podbiegu nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Bieg zamienił się w trucht, a trucht w marsz. I tak na kolejne kilkaset metrów ponownego ostrego podjazdu. Z lewej strony widać czarną chmurę i przepięknie rozwidlające się błyskawice, ale w bezpiecznej odległości, co pozwalało na kontynuowanie wyzwania. Za plecami powolutku budzące się Słońce, rzucające pierwsze promienie na zamglone, jeszcze uśpione otoczenie. I te pasma lasów, przeplatane smugą bieli. Dech zapiera w piersiach i choć Garmin podpowiada, żeby biec dalej, bo limit coraz bliżej, to nie sposób nie zatrzymać się, by zachłysnąć się tym powalającym widokiem. Kiedy minęłam Gówniaka, to już nie było dla mnie ważne, czy zmieszczę się w tym limicie, czy też nie. Ważniejsze było to, co przed momentem zobaczyłam i co widzę podczas tego katorżniczego biegu. Nagle zobaczyłam, że niektórzy już... wracają z mety z hasłem na ustach, jakie każdy zawodnik na zawodach chce słyszeć: Eeee, już niedaleko! "Perfidni kłamcy" - pomyślałam i zaśmiałam się w duchu! Widzę prostą, więc przyspieszyłam. Zaraz skały, trzeba będzie znowu zwolnić, więc trucht i krótka wspinaczka. Za mną jakiś Człowiek " No dawaj, dawaj!" - No daję! - śmieję się w głos! Chwilę biegniemy. Potem widzę, że ów Człowiek zwalnia. "No dajesz stary, nie ma chodzenia! Biegniemy!" - klepnięty w ramię ruszył razem ze mną. Znowu prosta, więc speed no i wreszcie widzę tę Babią, śmiejącą się nam prosto w twarze. Widzę Krzycha, który cyka fotki i drze się, żebym przyspieszyła. Widzę ludzi, którzy stoją na szczycie w zachwycie i myślę: już za moment ja też tam będę. Patrzę ostatni raz na Garmina - do limitu jeszcze daleko no, to chyba wygrałaś! :D W końcu przekraczam linię mety, na szyi wisi nowy medal do kolekcji , ale i tak największą nagrodą jest ten widok, który teraz mam przed oczami.
Nic piękniejszego! Nic ponadto! :)
Czy były chwile zwątpienia? Pewnie, że były! W połowie trasy i przy końcu. I tak sobie myślę, ile razy w życiu mamy takie chwile zwątpienia? Ile razy właśnie pod najbardziej strome góry? Wtedy najlepsze, co można zrobić to NIE zatrzymywać się. Bo jak zatrzymasz się na podbiegu to ciężko jest ruszyć. Zatem...
jak nie możesz biegnąć, to truchtaj. Jak nie możesz truchtać, to maszeruj. Ale nigdy nie zatrzymuj się w miejscu! Nawet, jak ciężko. Nawet, jak boli. Idź po prostu do przodu!
A na koniec pamiętaj: WYZWANIA SĄ POTRZEBNE!
 |
| Bieg Wschodzącego Słońca 2018. Jeszcze tam wrocę! |