O mnie

W życiu trzeba walczyć o to,co się kocha, ale nie za wszelką cenę. Nie za cenę samego siebie. Kochać innych można tylko wtedy, kiedy najpierw pokocha się samego siebie. Największe szczęście w życiu to kochać i być kochanym.

piątek, 21 grudnia 2018

Nie ogarniasz?

Szybko zleciał ten Adwent. 
Dynamicznie.
Sinusoidalnie.
Zaskakująco.
Dobrze.

Całkiem niedawno usłyszałam takie zdanie, że z Łaską jest tak, jak ze szczeliną: im większą zrobisz szczelinę, to tym więcej wpadnie przez nią Łaski. Jeśli szczelinę zamkniesz, zamurujesz, zaklepiesz...Łaski będzie niewiele. Z Bożym działaniem jest podobnie.
Na ile pozwalasz Mu działać?
Ile zrobisz Mu na to Narodzenie miejsca?
Dasz Mu Pokój w sercu, czy tylko to siano w żłobie?

Nie ogarniasz?
Nie martw się, zrób Mu tylko miejsce.
ON ogarnia!


B Ł O G O S Ł A W I O N Y C H   Ś W I Ą T !!!




Miejsca zabrakło
dla Ciebie,
Mój Panie Maleńki,
w luksusie,
cieple,
wygodzie.
A może nie chciałeś
w luksusie,
cieple,
wygodzie?
Przyszedłeś tam,
gdzie pusto,
ciemno
i chłodno.
Chodź,
ogrzej się,
utulę Cię
w moim
Pokoju.
A Ty
roztop mnie
swoją
ogromną
Miłością!

czwartek, 15 listopada 2018

Krok do przodu i debiut Kibica na 100lecie

Półtora miesiąca temu udało mi się wystartować w Biegu Trzech Kopców. Choć plany przygotowawcze były duuuuże...na planach się tylko skończyło. Niestety i stety. Na kilka dni przed pomyślałam: "No nie tak to miało wyglądać, Kinga. No nie tak!". Cóż, życie pisze swój scenariusz. Pan Bóg jeszcze inny. Zsyła nam różne niespodzianki, które krzyżują nieraz NASZE plany. Pokora. Nic innego tu nie pomoże, tylko pokora. Mimo wielu przeszkód ciągle starałam się w jakiś sposób do tego biegu przygotować. Nie szło, straszliwie nie szło...I pewnie bym rzuciła to wszystko w cholerę, gdyby nie fakt, że pakiet już był opłacony, numer nadany i bez odwrotu. Gdyby nie M., który do końca wierzył, że uda mi się przebiec. Ten bieg był inny. To był pierwszy bieg, w czasie którego nie liczyłam, ile jeszcze zostało kilometrów, ale patrzyłam tylko o krok do przodu. O kolejne wzniesienie, o kolejny spad w dół, o kolejny kamień, o każdy kolejny krok naprzód! Biegłam tam po swoją własną wygraną. Tę, która była w sercu! Ale ta "wygrana" przeszła moje najśmielsze oczekiwania, bo na mecie stał Mój Najwierniejszy Kibic! Ten, który wierzy we mnie pomimo wszystko! Ale wiecie co jest najciekawsze? Że ten sam Kibic niedawno sam został debiutującym zawodnikiem! I to nie na byle-biegu, bo na biegu 100lecia!I to nie mila, ale...11 km! Tak, pobiegliśmy razem pierwszy wspólny bieg. Jak zwykle z przygodami, bo gdzieżby?! Bo dotarciu na linię STARTU powiedziałam, że już nawet medalu dziś mi nie trzeba. Ważne, że tu jesteśmy! Ale wystartowaliśmy razem i razem zakończyliśmy! Czuliśmy się, jak na Igrzyskach Olimpijskich, kiedy przed startem, 3,5 tys. ludzi śpiewało 4 zwrotki Hymnu Polski. A wybiegliśmy w rytmie "Do boju Polsko!". Nigdy wcześniej nie czułam aż takiego polskiego ducha, ducha walki! 
Kiedyś opowiemy swoim dzieciom i wnukom, jak to świętowaliśmy 100-lecie odzyskania Niepodległości przez naszą Polskę <3

Bieg Niepodległości , 2018

poniedziałek, 1 października 2018

Z innej perspektywy

Zastanawialiście się czasami, ile jedno zdanie może być warte i jak może zmienić perspektywę myślenia?

Przytoczę pewną rozmowę:

- Nie chcę się czuć, jak piąte koło u wozu...
- Ale widzisz, to koło jest rezerwowe,ważne...
-Aha, super...
-To koło może okazać się najważniejsze i najbardziej potrzebne, kiedy inne zawiodą.

Od tamtej pory bycie "piątym kołem" uznaję za zaszczyt! :)
I dziękuję za to kolejne "jedno zdanie" :)



Perspektywa może mieć też znaczenie na zawodach, kiedy przed Tobą kilkanaście kilometrów trasy. Ale o tym następnym razem...

C.D.N.

sobota, 22 września 2018

Metoda kroków i małych sukcesów

Wrzesień większości z nas kojarzy się z początkiem roku szkolnego i w ogóle z samą szkołą.
A życie przecież też składa się z lekcji. Ile dni - tyle lekcji, zadań do odrobienia, wyzwań itd.
Te lekcje szkolne od tych życiowych różni tylko to, że w życiu nie na każdą możemy się przygotować. A wtedy zaczyna się improwizacja i działanie na zasadzie metody "prób i błędów", szukanie sojuszników "z ławki", którzy coś podpowiedzą.  Niekiedy zdarza się, że taki "sufler" się zjawia i daje wskazówki, ale często gęsto trzeba radzić sobie samemu i słuchać samego siebie. I kiedy zaczynasz słuchać samego siebie, to nagle otwierasz taką szafkę z podpisem "do poprawy". Każdy z nas znalazłby w sobie coś do poprawy, bo przecież ideałów na świecie nie ma. Chodzi o to, żeby w życiu z tej lekcji na lekcję stawać się coraz lepszym. Coraz lepszym dla siebie, dla Boga, dla drugiego człowieka. Ale żeby tak się mogło dziać, to należy wyznaczać sobie cele i stawiać czoła wyzwaniom. To, co do celu nas prowadzi to Bóg i silna wola. Jak Bogu nie zaufamy, to figę z makiem możemy. A silna wola? Ona jest, jak mięsień. Ciągle musimy ją ćwiczyć. Krok po kroku. Tak, jak zaczyna się uprawiać jakąkolwiek dziedzinę sportu. Najpierw technika a potem cała reszta. Techniki nie nauczysz się w dwa dni. Pamiętam, jak na którymś treningu judo dowiedziałam się o tym, że żeby jakiś ruch wszedł w tzw. "nawyk" to trzeba go powtórzyć przynajmniej 6000 razy !!! Jeśli zabierzemy się za judo od randorii, nie umiejąc podstawowych technik chociażby padania na tatami, to gips murowany. A nie tyle gips,co zniechęcenie i motywacja bliska zeru! Co zrobić, żeby "mięsień" ćwiczyć, ale z pożytkiem? Nikogo chyba już nie zdziw,jak powiem, że czasami biegam. Są fazy, kiedy biega mniej i fazy, kiedy biegam więcej. Ostatnio postanowiłam trochę zmienić tryb dnia, żeby jeszcze częściej znaleźć czas na bieganie, zwłaszcza, kiedy idę na popołudnie do pracy. Postanowiłam więc, że w takie dni będę biegać rano. Kto mnie zna, to ten wie, że ściągnąć mnie rano z łóżka, kiedy nie gonią mnie żadne pilne obowiązku graniczy z cudem. Nawstawałam się na studiach i mi przeszło :P Jeszcze jakiś czas temu zrobiłabym sobie postanowienie, że wstaję godzinę wcześniej, idę biegać min. 6 km, potem prysznic, śniadanie i do pracy. Skończyłoby się zapewne na tym, że wstałabym tę godzinę wcześniej i nawet poszłabym biegać, ale mój organizm buntowałby się i wystarczyłoby mu energii może na jakieś 3 km i to świńskim truchtem, co kompletnie by mnie zdemotywowało i poskutkowało tym, że następnym razem wyłączyłabym budzik i poszła spać dalej :D Dlatego tym razem rozłożyłam drogę do celu na poszczególne czynniki i moim sukcesem nie będzie od razu bieganie 6km, o 7 rano, ale te kroki:
1. Obudzę się i nie wyłączę budzika
2. Wstanę
3. Pójdę pobiegać
4. Pobiegam tyle, na ile będę w stanie, choćby miały być to 2 km
5. Mimo, że przebiegnę tylko 2 km to docenię swój wysiłek
6. Obudzę się i nie wyłączę budzika, wstanę, pójdę pobiegać 6 km i docenię siebie

Stopniowanie i osiąganie pojedynczych celów = motywacja  i satysfakcja +100
ale
potrzebny jest jeszcze jeden warunek:
KONSEKWENTNOŚĆ w działaniu.

To działa! Słuchajcie, naprawdę to działa! Metoda kroków i Twoich własnych, małych sukcesów.

Tak samo działa to na innych płaszczyznach. Nie tylko na sportowej, ale nawet na międzyludzkiej...

Musimy od siebie wymagać, ale niech te wymagania nie przekraczają od razu naszych REALNYCH możliwości. Wsłuchujmy się w siebie, w swoje serducho.
Doceniajmy małe rzeczy i nasze małe sukcesy, bo to urośnie.
Prędzej, czy później.
Urośnie.
Nie obiecuję, że nie będzie bolało i nie będzie stromo i nie będziesz miał dość, ale obiecuję, że będziesz któregoś dnia z siebie dumny.



"Jeśli chcesz coś zmienić, to zacznij od siebie" - zdanie tak banalne i oklepane, a jakże mądre i ponadczasowe!

niedziela, 5 sierpnia 2018

Potrzebne wyzwania. Podróże małe i duże.

Czas wakacji to z reguły czas podróżowania. Choć urlop jeszcze przede mną tak odbyłam już kilka wypraw.

Pierwsza z nich doprowadziła mnie aż na...Synaj, w ciszy i Zapatrzeniu! Ale to podróż zbyt osobista, by tutaj o niej pisać.
Druga to ta wgłąb siebie, by jeszcze bardziej siebie poznać. Ta zaś jest zbyt długa i skomplikowana. Nie będę Was zanudzać ;)
Były też przeprawy przez rwące potoki z ludźmi bliskimi mojemu sercu, które co rusz pozwalają odkryć nowe mądrości. Te są zbyt piękne, by ująć się w słowo pisane.
Zatem zatrzymam się na tej ostatniej, która działa się tej nocy, a tak prawdę mówiąc to myślę, że zaczęła się jakiś miesiąc temu.
Kiedyś usłyszałam hasło "Bieg Wschodzącego Słońca". Od razu mnie zaintrygowało, więc zaczęłam szukać, czytać, podpytywać. Bieg na Babią, nad ranem, w towarzystwie wschodzącej Gwiazdy? Brzmi zachwycająco! Minęło kilka chwil, kiedy na liście startowej pojawiło się i moje nazwisko.
Ale...plan był taki, żeby biec z kimś. No bo noc, ciemno, góry, ciężka trasa. Razem lepiej. Miesiąc temu okazało się, że najbardziej prawdopodobni towarzysze wykruszyli się i zostaje sama. "No, dobra, przecież będzie tam mnóstwo innych ludzi. Trasę znam, bo byłam tam nie raz i nie dwa, zgubić nie ma się gdzie...Jadę ! Tak,czy siak! Słowo się rzekło!" . Tydzień przed przypomniałam sobie, że był jeszcze jeden chętny na ten świrnięty pomysł. Telefon w dłoń!
- Krzychu jest jeszcze miejsce! Biegniesz?
- (...) No dobra, zapisałem się, biegnę!
Noc to była szalona. Podładowana szalejącą (jak przed każdymi zawodami) adrenaliną mowy nie było, żebym zmrużyła oko przed odjazdem. Starałam się, jak mogłam, ale raczej to było polegiwanie niż spanie :D W głowie nie miałam jednak strachu, że plan się nie powiedzie, ale tylko tę ekscytację, adrenalinę wyższą niż ta cała Babia. Nawet o pogodę się nie martwiłam.  1.45 zajechał Szofer - Towarzysz. Ruszyliśmy. W bazie przywitały nas dwie panie z tekstem "Przywracacie nam właśnie sens życia!" :D Nie chodziło o nic innego,jak o to, że biedne czatowały tam od 1.30 na pierwszych "klientów" biegu. Czipy założyliśmy, posiłek energetyczny pochłonęliśmy w mig, mijali nas kolejni zawodnicy, a my zerkaliśmy tylko na zegarek, czy już jechać na start czy jeszcze nie. Krzycha rozpierała energia (to pewnie przez te skarpety!) a mnie adrenalina :) 3.40 - Jedziemy na start!
A tam ciemność, nad Babią widać błyski, słychać niby-burzę. Ale ludzi w ogóle to nie odstraszało. Wszyscy, jak jeden mąż kompletowali obowiązkowe wyposażenie, bez którego na bieg by nie wpuścili. 4.10 przekraczamy "strefę kontroli". Wszystko jest. My jesteśmy! 4.30 - START!
Z nieba lunęło deszczem! Ślisko, ciemno, tak cliwo się zrobiło. Krzychu na to: Ale super! Będzie jeszcze większa frajda! Biegliśmy chwilę razem, choć Krzycha roznosiła energia, to dzielnie mi chciał towarzyszyć. Bo każdy, kto mnie zna to wie, że pod górę jestem cienki Bolek :P
W końcu mówię: Krzychu, pruj tam do przodu tylko zaczekać na górze! No i Krzych poleciał.
Trasa, jak na bieg nocno - poranny była niewiarygodnie ciężka! Znałam ją. Znam ten szlak, ale na zawodach wygląda i smakuje jakoś inaczej :D Po niespełna kilometrze ostrego podbiegu nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Bieg zamienił się w trucht, a trucht w marsz. I tak na kolejne kilkaset metrów ponownego ostrego podjazdu. Z lewej strony widać czarną chmurę i przepięknie rozwidlające się błyskawice, ale w bezpiecznej odległości, co pozwalało na kontynuowanie wyzwania. Za plecami powolutku budzące się Słońce, rzucające pierwsze promienie na zamglone, jeszcze uśpione otoczenie. I te pasma lasów, przeplatane smugą bieli. Dech zapiera w piersiach i choć Garmin podpowiada, żeby biec dalej, bo limit coraz bliżej, to nie sposób nie zatrzymać się, by zachłysnąć się tym powalającym widokiem. Kiedy minęłam Gówniaka, to już nie było dla mnie ważne, czy zmieszczę się w tym limicie, czy też nie. Ważniejsze było to, co przed momentem zobaczyłam i co widzę podczas tego katorżniczego biegu. Nagle zobaczyłam, że niektórzy już... wracają z mety z hasłem na ustach, jakie każdy zawodnik na zawodach chce słyszeć: Eeee, już niedaleko! "Perfidni kłamcy" - pomyślałam i zaśmiałam się w duchu! Widzę prostą, więc przyspieszyłam. Zaraz skały, trzeba będzie znowu zwolnić, więc trucht i krótka wspinaczka. Za mną jakiś Człowiek " No dawaj, dawaj!" - No daję! - śmieję się w głos!  Chwilę biegniemy. Potem widzę, że ów Człowiek zwalnia. "No dajesz stary, nie ma chodzenia! Biegniemy!" - klepnięty w ramię ruszył razem ze mną. Znowu prosta, więc speed no i wreszcie widzę tę Babią, śmiejącą się nam prosto w twarze. Widzę Krzycha, który cyka fotki i drze się, żebym przyspieszyła. Widzę ludzi, którzy stoją na szczycie w zachwycie i myślę: już za moment ja też tam będę. Patrzę ostatni raz na Garmina - do limitu jeszcze daleko no, to chyba wygrałaś! :D W końcu przekraczam linię mety, na szyi wisi nowy medal do kolekcji , ale i tak największą nagrodą jest ten widok, który teraz mam przed oczami.
Nic piękniejszego! Nic ponadto! :)
Czy były chwile zwątpienia? Pewnie, że były! W połowie trasy i przy końcu. I tak sobie myślę, ile razy w życiu mamy takie chwile zwątpienia? Ile razy właśnie pod najbardziej strome góry? Wtedy najlepsze, co można zrobić to NIE zatrzymywać się. Bo jak zatrzymasz się na podbiegu to ciężko jest ruszyć. Zatem...

jak nie możesz biegnąć, to truchtaj. Jak nie możesz truchtać, to maszeruj. Ale nigdy nie zatrzymuj się w miejscu! Nawet, jak ciężko. Nawet, jak boli. Idź po prostu do przodu!
A na koniec pamiętaj: WYZWANIA SĄ POTRZEBNE!

Bieg Wschodzącego Słońca 2018. Jeszcze tam wrocę!








piątek, 8 czerwca 2018

4.00 nad ranem, jajko mocy i kolejne przygody "na szlaku"

Jakiś czas temu postanowiłyśmy, że zrobimy kiedyś górski trip z noclegiem. Co prawda wtedy miałyśmy na myśli Tatry, ale ostatecznie padło na przepiękny czerwony szlak dużo bliżej, w bardziej cichym i od-ludnionym miejscu :)
"Jedziemy o 4.00, bo chcę zobaczyć wschód Słońca przynajmniej" - bez wahania decyzję podjęła Mama, która była naszym głównym kierowcą i jedynym, któremu chciało się wstać o 3.00 tylko po to, żeby nas zawieźć do "początku", do Krościenka. Właśnie tam zaczyna się nasza friendsowa przygoda. Ruszyłyśmy czerwonym szlaku w stronę Lubania. Ciągle tylko słyszałam "czeka nas przerąbana trasa,ale damy radę spokojnie. To tylko 4,5h". I potem śmiałyśmy się w głos :D Podejście na Lubań wypruło z nas pierwsze pokłady sił. Na szczęście Mama zapakowała nam...jajko mocy! Jajko mocy + pomidory śliwkowe za oszukańcze 5 zł (!!!) zdały egzamin na 6! Śniadanie z widokiem na dopiero co budzące się miasto i Tatry - niezwykłe! Szlak wiódł nas po stromych zboczach, wertepach, powalonych drzewach wśród roju (!!!) przebrzydłych muszysk! Po 4,5h dotarłyśmy na szczyt! "Chodź na wieżę, odpoczniemy, zdrzemniemy się i pójdziemy dalej" Nic z tego! Mrówki, które akurat miały sezon godowy nie pozwoliły nam ani zjeść przy nich drugiego śniadania, ani tymbardziej odpocząć. Nawet nie pozwoliły nam przy sobie usiąść. No trudno, zeszłyśmy na dół, zasnęłyśmy w blasku Słońca, które co jakiś czas przykrywały delikatne chmurki. Po drzemce czas ruszać dalej. Jeszcze jakieś 2,5h marszu i będziemy na noclegu. Miałyśmy bardzo dobry czas. Tak dobry, że nigdzie nie musiałyśmy się spieszyć. Zaczęły nas straszyć czarne kłęby chmur zbierające się nad naszymi głowami i tak sraszyły i straszyły. No i na tym się skończyło. Ciągle wyczekiwałyśmy tego deszczu i burz, które tak skrupulatnie wszystkie portale pogodowe zapowiadały między godziną 14. a 16. Nic nie było. Zdążyłyśmy dotrzeć na nocleg, wykąpać się, ogarnąć zagrodę i ani kropla deszczu nie spadła. Padłyśmy. Na całe 13h snu! Rano obudziłyśmy się gotowe na kolejny dzień przygody. Śniadanie, bułki na drogę, rozplanowanie jedzenia na podróż, szybkie pakowanie, żegnamy się z gospodarzami i idziemy dalej. Przed nami Przełęcz Knurowska, Kiczora (!) i ukochany Turbacz. Znowu prognozy: deszcze i burze od godziny 11.00. Dziwne, bo nas ciągle tylko straszyło. Wiedziałyśmy, że to Opatrzność, bo niemożliwe, żeby z tych czrnych chmur w środku lasu nie spadła ani kropla deszczu i nie wytrysnęła ani jedna błyskawica! Grzmiało z jednej i z drugiej strony, ale tylko tyle. Aż przekroczyłyśmy próg schroniska na Turbaczu i wtedy....lunęło z całej siły. Ile wody w górze, tyle się wylało. Przymusowa godzinna przerwa. Na ławce ? Wśród łumu przemoczonych turystów? A gdzieżby?! Wybrałyśmy miejscówę w kuchni pod  stołem :D Zajadając się szarlotką, drożdżowym no i Snikersem!!!Po godzinie kontynuowałyśmy szlak. Mniej więcej w połowie złapał nas deszcz, znowu zaczęło grzmieć z prawej i lewej i nad nami. Skrawkiem oka szukałyśmy już jakiegoś schronu, ale koło nas same drzewa i krzaki. Szłyśmy nieustannie co by uciec przez nawałnicą. Przywitałyśmy w końcu miasto, asfalt a miasto przywitało nas...oberwaniem chmury. Istnym armagedonem! Po kilukdziesięciominutowej walce postanowiłyśmy wsiąść do MPK. A potem już tylko Szwagropol. Prawdę mówiąc chciałam, żeby ten szlak się nie kończył. Szłyśmy trochę w milczeniu, trochę w modlitwie, trochę w radości, trochę w zamyśleniu nad życiowymi rozterkami, trochę w różnicy zdań, ale ciągle w przyjaźni, która wzrastała z każdym nowym krokiem.  Choć nie udało mi się oderwać od myśli i spraw, to na pewno miała czas, żeby na spokojnie je przeanalizować i wyciągnąć kolejne wnioski na przyszłość.

"W naszej przyjaźni lubię to, że któraś rzuci jakiś temat, pomysł i dążymy, żeby to spełnić"

Przebyłyśmy ponad 40km, co przekłada się na ponad 70 000 kroków, kilkanaście nagranych klipów i ponad 100 uchwyconych na zdjęciach chwil. Z Mistrzem Mapy mogłabym zwiedzać każdy beskid :)
Dziękuję za niezapomnianą przygodę i za wolność! :)

Jajo mocy!





Widok m.in. na Gerlach i Łomnicę :)


Przede mną kolejny wyznaczony na ten rok cel. Przygotowania chwilowo przerwał antybiotyk, ale nie poddajemy się, ani ja, ani moje asicsy, ani nawet Garmin. Dzielnie walczymy i nawzajem się motywujemy. A ostatnio odkryłam nową siłę. Noszę ją na palcu od niespełna roku i codziennie przypomina mi, że mam o co walczyć. Więc, kiedy mam pokusę, żeby się poddać, klękam, patrzę na to cudo mieniące się pod światło mnóstwem kolorów i walczę dalej.

piątek, 25 maja 2018

To jedno wciąż się nie zmienia.

Kilka ostatnich tygodni przyprawiło mnie o zawrót głowy. Musiałam na chwilę odpuścić to, co nie-konieczne. Wydarzyło się też duużo dobrego. A. i R. w końcu się pobrali! To był przepiękny, długo wyczekiwany ślub przepięknej pary młodych, kochających się ludzi, zawierzających siebie nawzajem Najwyższemu. Ujęło mnie, kiedy na kilka chwil przez uroczystością, zobaczyłam R. w ławce rozmodlonego, skupionego na Nim i na Nich. Nigdy tego obrazu nie zapomnę :)
A że wiadomo już, że nasz sezon wesel w pełni, to następny w kolejce był J. i S. Pierwszy raz byłam świadkiem i uczestnikiem wszelkich przygotowań do Tego Dnia, który miał być już nazajutrz. Niezwykle ciekawe doświadczenie mając na horyzoncie to,co wydarzy się u nas za niespełna rok.
Na listę wskoczył jeszcze zupełnie niespodziewanie ślub M. i K. Tak właśnie spełniają się marzenia :) Po cichu!
A po weselach? Kubły zimnej wody na głowę! Jeden dałoby się jeszcze przeżyć. Dwa? - no, to już coś więcej! Ale, że trzy? Trzeci, to już znak, że gdzieś trzeba zacząć działać, a gdzieś odpuścić. Tylko, że ja nie lubię i nie umiem odpuszczać. Ci, z gatunku "wrażliwców" tak mają. Zadziałałam więc! Przygotowania do sierpnia powoli ruszyły. Rozkręcamy się: ja i moje Asics-y. Walczymy dalej!
Wciąż ufam!
Wciąż jestem uparta!
Wciąż walczę do końca!
To jedno wciąż się nie zmienia...


piątek, 27 kwietnia 2018

Nie żałuj!

Wczoraj nastąpił w moim życiu kolejny przełomowy moment (sporo ich ostatnio :D )
W pokoju stanęły dwa wory rzeczy kompletnie bezużytecznych,z których w przeciągu minionych dwóch lat praktycznie nie skorzystałam. Bez sentymentu wyrzucałam kolejne  przedmioty, które "miały się przydać" i się nie przydały. Uważam to za mój niebywały sukces. Wyrzucić coś bez sentymentu? No gdzie, Marian? Oszalałeś? "Przecież to się jeszcze przyda, i to też...i to..i jeszcze to.." Nie! Nic z tego już się nie przyda. Zróbmy miejsce na nowe! Nie powiem, że to zadanie było łatwe. Ani trochę! Zajęło kilka moich wolnych godzin, ale udało się. Nagle okazało się, że w tym pokoju jest jeszcze sporo miejsca!  Takie porządki zawsze oznaczały u mnie jakąś rewolucję: "No dobra, od dziś stajesz na nogi, bierzesz się w garść, bez sentymentów i łez!"
Zaskoczę Was, bo teraz nie ma żadnej rewolucji. Jedyne co, to czuję, że zmieniają mi się priorytety. Do niektórych spraw powoli zaczynam dorastać. Serce zaczyna dojrzewać mając solidny grunt innych bliskich mu serc. Przestaję się bać a coraz bardziej doceniam to,co jest , ze świadomością, że wystarczy chwila, by to wszystko, co jest tu na ziemi straciło swoje znaczenie. Nie  piszę tego z nastawieniem pesymistycznym, wręcz przeciwnie - pozytywnie. Na tle ostatnich wydarzeń, ludzkich historii, strat, chorób, życiowych tragedii uświadamiam sobie po raz kolejny, że każdego dnia powinnam doceniać to,co mam. A mam mnóstwo! Czasami wstyd, że o tym zapominam, nie zauważam, przechodzę w rutynę. Zamiast martwić się, że coś/kogoś mogę stracić, że coś może się skończyć, że to tylko na chwilę - dbam ze zdwojoną siłą, by nigdy nie powiedzieć sobie "żałuję, że  zrobiłam za mało". Przestaję w kółko rozpamiętywać pozrywane kontakty z ludźmi, zatracone przyjaźnie, spalone mosty. Biorę to na klatę. Dziękuję, że kiedyś ci wszyscy ludzie pojawili się na mojej drodze, że wzajemnie się ubogaciliśmy, że znaleźliśmy swoje własne ścieżki, nawet jeśli zupełnie się na nich wyminęliśmy. Jeszcze kilka miesięcy temu, pisząc to,co teraz, pewnie  wycierałabym nos i spocone od środka powieki. Ale nie dziś. Dzisiaj za każdą minioną chwilę jestem wdzięczna, przerzucam kartkę i... Dzięki temu mogę skupić swoją energię na zupełnie innych rozdziałach. Teraz tam mogę zapisywać nowe akapity. Choćby teraz, kiedy czekam z niecierpliwością na jeden z najbardziej wyczekiwanych ślubów A&R obserwując, jak wszystko krok po kroku układa się w jedną całość :) Za tydzień serce znów przyśpieszy swój rytm słuchając jak tych Dwoje złoży sobie obietnicę na resztę wspólnego życia.

Życie wielokrotnie wymaga od nas podejmowania ryzyka. Ryzyka szeroko pojętego. Dla każdego będzie miało ono inny wymiar i smak. Ale warto, żeby kiedyś nie stanąć przed lustrem i nie powiedzieć do siebie "żałuję, że nie wykorzystałam szansy". Na koniec przytoczę Wam fragment książki "Projekt - Szczęśliwy Dom", który ujął mnie do reszty:

"Prawda jest taka, że przywiązanie jest źródłem zarówno szczęścia, jak i nieszczęścia. Miłość - do ludzi, przedmiotów, miejsca, zwierzęcia, domu, czegokolwiek - naraża nas na ból utraty. Nie da się przed tym uciec. Możemy złagodzić ten ból, ograniczając lub nawet eliminując przywiązanie, ale zapłacimy za to pewną cenę."


Szpiglasowy Wierch, 2016

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Nieogar, który ogarnął. Zbuntowany krokodyl i nowa lekcja.

Minął marzec, bardzo intensywny i bardzo dobry. I choć trochę siebie w nim zatraciłam dla spraw Ważniejszych to bardzo się z niego cieszę. Na wszystkie wydarzenia,które miały miejsce w tamtym miesiącu. Tyle radości, zaskakiwań, dobrych spotkań, organizacji niespodzianek, przygotowań do Triduum, EDK i wiele innych :) Marzec też przyniósł mi nowe wyzwanie. Dlaczego wyzwanie?
Wyobraźcie sobie, że na studiach byłam wiecznym Nieogarem. Dziewczyny ode mnie z grupy z pewnością by to potwierdziły :) Ciągle musiałam dopytywać o zmiany w harmonogramie, przeróżne prace do napisania, projekty, zajęcia, co, gdzie, kiedy  i jak?  Albo wiecznie też zostawiałam wszystko na tzw. "ostatnią chwilę".  A w marcu powiedziałam"Ja się zajmę tą organizacją!" . I chyba w momencie,kiedy wypowiedziałam te słowa oblał mnie zimny pot, że co? Że ja? Ten wieczny Nieogar, który czasami nie umie zaplanować jednego swojego dnia? No ale uwierzyłam, że mi się uda, a i że sama z tym na pewno nie zostanę. O czy mowa? O wyjeździe do ukochanego miejsca z Cudownymi Ludźmi. Niby tylko 14 głów, jeden wycieczkowy dzień, jedna noc i pół niedzieli a jednak organizacja nawet takiego wyjazdu okazała się potężnym wyzwaniem. Dla Was pewnie nie, ale dla wiecznego Niogara? Uwierzcie, że tak! Oczywiście, tak,jak przypuszczałam, nie zostałam z tym zupełnie sama :) Miałam wielu Pomocników. Począwszy od Głównego Lidera, który był na każde zawołanie, kiedy trzeba było podjąć ostateczną decyzję, dograć sprawy zarówno duchowe, jak i "brzuszkowe", treści pisane i mówione - był! :) Później Iza, która czuwała w każdej minucie nad wszystkim, co związane było z ośrodkiem i noclegiem. W grupie Pomocników nie zabrakło też Naty - Najlepszej Muzycznej i Drukmistrzyni :)  Na zakupy w przeddzień o 23:10 wybrała się ze mną Ania, okazując się całkiem niezłą Ekonomistką :D Ewa wysyłająca uśmiechy i ciepłe słowa no i Masterchef naszej groniowej kuchni :) Marcin, który we mnie wierzył i wspierał! :)  Nie obyłoby się też bez Kierowców, dzięki którym wszyscy dotarliśmy do celu. Za wszystko bardzo Wam dziękuję!
Jak widzicie wszystko było zaplanowane. Z najdrobniejszymi szczegółami. Bez przesady, bo na luki też było miejsce, ale sobota była zaplanowana praktycznie co do godziny.  Ale...to był tylko mój, nasz ludzki plan. Pan Bóg dla "krokodylka" i mojej 4-osobowej ekipy miał nieco inny.  Nie było mi wtedy żal ani samochodu- bo się naprawi, ani pieniędzy - bo to rzecz nabyta, ale tego czasu, który chciałam spędzić z pozostałą ekipą. Przez to łzy stanęły mi w oczach. Od rana czułam, że coś się wydarzy. No i wydarzyło się. Najwyższy zmienił mój plan po raz kolejny, ale ....po raz kolejny też nie zostawił nas samych. Sprowadził nam Krystiana, który nie wiadomo skąd pojawił się akurat w pobliżu  i zaradził całej sytuacji. Ale, żeby tego było mało to na koniec jeszcze miałam spotkanie ze zbuntowanymi bankomatami, które umyśliły sobie, że w tym dniu nie wypłacą mi pieniędzy:D dobrze, że Pan Kierowca był cierpliwy i ciągle mówił "Niech się pani nie martwi, jak nie ten to następny". Coby się tu więcej nie rozpisywać nad zaistniałym niepożądanym zdarzeniem podsumuje tylko jednym zdaniem Wiktora:  "Co Ty się, Kinia, przejmujesz? Oni sobie pójdą w te góry, wrócą i nic nie będą pamiętać, a my? Ja np jeszcze nigdy w życiu nie jechałem na lawecie i teraz mam okazję!" :D Mistrz sytuacji, MISTRZ!Cała historia skończyła się dobrze, dotarliśmy do pozostałych na Kalatówki i resztę dnia spędziliśmy już wspólnie. 
Kolejny dzień, wyjazd, sytuacja, które stały się dla mnie LEKCJĄ. Kolejni ludzie, z którymi będę wiązać takie a nie inne nauki i doświadczenia. 
Czy to nie jest piękne? 
Że Nieogar w końcu coś ogarnął? :D

Czy to nie jest piękne, że "każdy człowiek  jest dla nas nową lekcją i nowym doświadczeniem"? :D



czwartek, 29 marca 2018

To, co ważne

Miał być długi post o tym, co się działo przez ostatnie tygodnie, o urodzinach, zaskoczeniach o tym, co nieprawdopodobnie wzruszające i piękne,  o tym, jakich Niesamowitych Ludzi mam obok i jaką jestem szczęściarą. O tym na raz następny. Dziś będzie krótko, zwięźle i na temat o tym, co naprawdę Ważne.

Pierwszy raz od 3 lat mogę w pełni skupić się na Świętych Dniach, które przed nami.
Mogę żyć tym, co ważne, najważniejsze. Mogę dzielić te przeżycia z bliskimi mi Ludźmi.

Wy też możecie.
Niech każdy z Was odkryje Triduum w swoim sercu.
Trzy Dni. To tak niewiele, a zarazem tak dużo.
Ważne jest, jaki był  ten Wielki Post, ale ważniejsze jest to, jakie będzie to Triduum.

Trzy Dni.
Wchodzisz w to?


wtorek, 13 marca 2018

Nie rozdrabniaj!

Czekałam na ten wyjazd. Zastanawiam się, czy czekałam na niego tylko ten ostatni tydzień, czy może ostatnie 9 lat?

"Nie rozdrabniaj!" Z takim zdaniem pojechałam do Gronia. Z wielu słów, które padły pozostały w mojej głowie,w moim sercu głównie te dwa. I tak po 9-ciu latach wróciłam do miejsca, w którym odkryłam, że można czasami zatrzymać świat - w swojej głowie. Jak zwykle Groń mnie nie zawiódł. Przyjął mnie, jak starą kumpelę z tym, że już bez najlepszych trzypiętrowych łóżek i skrzypiącej na auli podłogi. Wszystko inne pozostało: ławki, przy której czytałyśmy Pazdro; łąka, na której wspólnie odpoczywaliśmy (tym razem przysypana śniegiem); taras, z którego podziwialiśmy widoki zapierające dech w piersiach; wschód Słońca zza Tatr, budzący co rano, itd. itd.  Pan Janek robił wszystko, żeby zagrzać nam miejscówę. Nie było łatwo. Wszystkie ciepłe ubrania z torby, zostawione na bitwę śnieżną, w jednym momencie wylądowały na mnie. Uwierzyłam Krzysiowi, który zaraz po przyjeździe powiedział : Zobaczycie, jutro tu będzie tak ciepło, że będziemy mówili "ach, jak tu ciepło!" :D Uwierzyłam mu! Mimo, że zaraz po jego słowach wszyscy wpadli w desperacki śmiech. Mimo, że węże od prysznica były sztywne jak kij!  W ruch poszły wszystkie ubrania, koce, grube skarpety, wszystkie możliwe piece zostały włączone z nadzieją, że w końcu będzie cieplej. Największym wtedy szczęściem było odkrycie jednej z dziewczyn, że u chłopaków na dole jest gorąca woda!!! Możecie sobie wyobrazić, jaka wielka była radość i ...jak długa potem była kolejka :D Wracając do sedna wyjazdu..."Nie rozdrabniaj!" brzmiało mi w uszach całe 3 dni. Brzmi do tej pory. Czasami ciężko jest nie rozdrobnić, jeśli chce się dojść do źródła nurtujących nas myśli. No przecież trzeba rozwalić coś na czynniki pierwsze, jak to kiedyś uczyli nas na matmie w szkole. No to człowiek tak rozkłada, i rozkłada, i rozkłada. Coraz to więcej tych czynników, coraz to więcej zagwozdek aż w końcu wpada w kołowrotek, który nie przestaje się kręcić. Myśli - zamiast ubywać, to przybywa. Nadziei - zamiast przybywać, to ubywa. Uśmiech - zamiast świecić jaśniej, to gaśnie.
"Wszystko będzie dobrze i jakoś się ułoży" przestaje pomagać. Zaczyna pomagać czarna rozpacz. 
To tak, jak w tej bajce "W głowie się nie mieści" - wszystko się rozwiązuje, kiedy główne skrzypce zaczyna grać Smutek. Smutek się obwinia, że to przez nią, że Mała jest nieszczęśliwa, że bez niej życie głównej bohaterki byłoby lepsze. Nic podobnego. Okazuje się, że Smutek była w pewnym momencie najważniejsza!!! Wybuchła potężna eksplozja emocji, zmartwień i wtedy nastąpiło oczyszczenie.  
Dlaczego to piszę?
Czasami trzeba sobie pozwolić na smutek i czarną rozpacz. Trzeba przyznać, że jest się wobec niektórych spraw bezsilnym, że nie zbawi się całego świata, nawet tego,który jest Ci najbliższy i który kochasz najbardziej. Nie dasz rady! Nie masz takiej mocy! Ale masz moc zadbać o siebie, swoją teraźniejszość, przyszłość i swój świat. Zadbać. Nie przewidzieć, bo takich zdolności ludzki umysł jeszcze nie nabył (z pewnymi wyjątkami), ale zadbać, zatroszczyć się. Twoim obowiązkiem jest być szczęśliwym, bo do tego zostałeś/-aś stworzony/-a. Wiem, że to brzmi banalnie. Dla mnie też. Ale zaczynam powoli wierzyć w moc tych słów. Dzisiaj rozmawiałam  z Człowiekiem, który ma w życiu ciężki okres. Taki, jak ja jeszcze kilka lat temu. Na pytanie "co może mi pomóc?" oboje doszliśmy do jednego wniosku: Bóg, dobrzy ludzie i czas. Trzy najważniejsze lekarstwa. 

Zatem "nie rozdrabniaj", ale pozwól sobie czasami na chwilę smutku. Nie duś w sobie wszystkiego, co Cię przytłacza. Nie udawaj herosa, kiedy nie masz na to siły. Świat się nie zawali. A jeśli masz wokół siebie dobrych ludzi, to oni nie pozwolą Ci, byś był smutny zbyt długo. O.Szustak powiedział kiedyś jeszcze jedno zdanie, które towarzyszy mi od tych kilku lat: Opałcz to, wykrzycz to,a potem weź się garść i zacznij żyć. Możesz żyć tak szczęśliwie, że głowa mała!

Cały ten wpis aż prosi się, żeby podsumować piosenką Kuby Badacha "Wracam do siebie"  

Jeszcze nie ma mnie
chociaż w sobie mieszkam
błąkam się po ścieżkach
jak cień
w myślach, gdzieś

tyle krętych dróg
plącze mi się w głowie
z drugiej strony powiek
bez tchu, dosyć już

Wracam do siebie
żeby znowu być
można znów pisać
i otwieram drzwi

Jeszcze patrzę tak
jakby zmysły były
z dźwiękoszczelnej szyby na świat patrzę tak
zbieram siebie w garść
trzeba mieć nadzieje
nią się w całość skleję
tak jak zbity dzban

Wracam do siebie
żeby znowu być
można znów pisać
i otwieram drzwi

Nie da się tak żyć
żeby zawsze być
reklamą szczęścia
bo uśmiech w gardle stanie ci
jeśli nie bywa źle
nie dowiesz się
że może być lepiej
że może być lepiej

Dziś podnoszę wzrok
za długo był przy ziemi
dość pochmurnych jesieni
już czas, mój czas
nie miej mi za złe
gdy się w myślach gubię
tak jak wszyscy ludzie
czasem poddaje się

Wracam do siebie
żeby znowu być
można znów pisać
i otwieram drzwi

Przyjął, jak starą znajomą - Mój Groń




poniedziałek, 26 lutego 2018

Wdzięczność. Tak niewiele trzeba

Nie ogarniam, co się dzieje w tym lutym u mnie. Nie ogarniam. Nawet nie umiem tego wytłumaczyć.

Co roku zadziwia mnie, że Wielki Post zawsze wypada w takim okresie "nijakim". Kiedy za oknem ponuro, smutno, zimno. Rano ciemności wszechogarniające, po południu to samo. Ciężko odróżnić dzień od nocy. Uciekają - dzień za dniem  - w lutym jeszcze szybciej, bo przecież taki on krótki.        I czasami trudno w tym pędzie życia, pośród tylu zaprzątających nasze głowy spraw i obowiązków dostrzec to, co najważniejsze. Zauważyć codzienne cuda, które się dzieją. Uświadomić sobie, jak nam wygodnie, jak nam dobrze, w jakim dostatku żyjemy! Docenić ludzi, którzy są tak blisko. 
Ten luty jest dla mnie nowym okryciem. Zainspirowana wielkopostną akcją  #Być Urzekającą postanowiłam spróbować zrealizować projekt "Wdzięczność". Polega mniej więcej na tym, że codziennie wypisuje 10 rzeczy, a które danego dnia jestem wdzięczna. Nagle okazuje się, o ilu trywialnych, ale jakże ważnych szczegołach  w ogóle w ciągu dnia się nie myśli! Ile aspektów życia nam spowszedniało, ile zatraciliśmy, ile rutyny się wkradło! Może warto przystopować? Może warto raz dziennie zatrzymać się, wyrównać oddech po całodziennej gonitwie i zauważyć, jak wiele dobra jest wokół nas? Jesteśmy tylko i przede wszystkim ludźmi. Żadnymi bogami. Żadnymi herosami życia. Bez względu na to, jaką "funkcję" pełnimy. Praktycznie wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, krok obok. Warto o tym pomyśleć, kiedy jutro otworzymy oczy, zobaczymy świat, zjemy śniadanie. Kiedy po przyjściu z otulającego każdy zakamarek naszego ciała mrozu odkręcimy kran, nalejemy wody do czajnika i zrobimy sobie kubek gorącej herbaty. Kiedy zamiast stać przy garach po całym dniu pracy, ktoś poda nam ciepły obiad do stołu. Kiedy ktoś się do nas szczerze uśmiechnie, ktoś inny pożyczy miłego dnia. Takich "kiedy" można mnożyć i mnożyć. Niech każdy sam pomyśli o swoim "kiedy". 

Niewiarygodne, że łańcuch pozytywnych sytuacji i ludzkiej serdeczności i dobroci może zacząć się od zwyczajnego - nadzwyczajnego "Dobrego dnia!" . Niesamowite, jak życie codziennie uczy nas czegoś nowego i ile dobra nam oferuje.


Tyle miłości wprost z Trzech Koron



Teraz czekam z utęsknieniem na mój ukochany Groń. 
Na miejsce, w którym świat zwalnia, zmienia bieg, w którym można zamknąć oczy i zachwycać się dźwiękiem ciszy.  Tak niewiele, a aż tyle! :)



sobota, 10 lutego 2018

Rocky wygrał, bo biegał.

Każdy, kto mnie zna wie, że ciężko mi już funkcjonować bez sportu i że kiedyś to on stał się moją "psychoterapią". Pomagał w ciężkich chwilach, kiedy mózg chciał eksplodować i na nic zdało się radzenie z tym, co niesie życie. Stał się moim przyjacielem, sposobem na życie. Kiedy ponad pół roku temu musiałam zamienić "bieżnię" na polu na tę na siłowni trochę się zmartwiłam, że moje bieganie umrze śmiercią naturalną. Ale nie ma tego złego, bo w końcu mogę w miarę systematycznie trenować judo, co daje mi wiele, wiele więcej. W "moim" sporcie nie chodzi o to, żeby dobrze wyglądać - pewnie, po to też, ale bardziej chodzi tutaj o prawidłowe działanie umysłu. Jak idę do konfesjonału, to wszystko z siebie zrzucam, oddaję w Dobre Ręce. A jak trenuję, to wszystko sobie układam. Przestaję za dużo myśleć, tworzyć niepotrzebne scenariusze. Mogę się wtedy wyładować i rozładować niechciane emocje. Często, mimo, że w życiu wszystko się dobrze układa, to chodzę z kąta w kąt, tam i nazad, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wtedy pakuję torbę, w której zawsze czeka strój sportowy i buty do biegania. Zawsze gotowe na kolejną walkę ze słabościami, na kolejny pot i kolejną wygraną. Znacie takie powiedzenie "Jestem zmęczona, idę pobiegać" ? No właśnie. To właśnie tak mogę podsumować "mój" sport i  moje życie od kilku lat. To jest moja odskocznia.
Polecam każdemu, byście znaleźli swoją :)


Zeszłoroczny prezent urodzinowy <3

czwartek, 8 lutego 2018

Mordercze interwały

Piątek. Koniec tygodnia i cała podekscytowana czekam na godzinę "0". Dzisiaj interwały. Dawno nie było. W takie dni budzi się we mnie niewyobrażalna energia, która jest przerywana lekkim stresem. Tak, to jest taki stres przed wielkim wyzwaniem. Zawsze mi towarzyszy, jeśli staję przed takim czy podobnym "sprawdzianem". "Mordercze interwały" niewątpliwie są sprawdzianem. To jest jedna cięższych walk słabości, ambicji, wytrwałości i pokory. Chwytam garść Zielonek, do shakera wpuszczam napój mocy i dumnie wyruszam w sportową podróż :) Przed interwałami zawsze mamy potężną rozgrzewkę, coby podkręcić krążenie na najwyższe obroty. Po takiej rozgrzewce zwykle szepczemy "No to co? Trening zrobiony. Idziemy już do domu?" i każdy patrzy na siebie z politowaniem, bo każdy wie, że "najgorsze" dopiero nadejdzie.  Przed nami 16 minut. Tylko i aż....startujemy! ❤🏃
...
Koniec. Leżę na tatami i po raz pierwszy nie mogę się podnieść. Łzy napływają mi do oczu, z całego ciała opadają emocje i siła na zmianę. Czuje bezwład. Chłopaki podchodzą z dumnym "Gratulacje!" - zawsze tak robimy po tego typu treningach. Po raz pierwszy nie skaczę z radości po macie. Dlatego tylko, bo całą siłę wyplułam z siebie. Leżę. Próbuje uspokoić oddech. Serce zna swoje miejsce i wbrew pozorom nie wyskakuje z klatki piersiowej tylko spokojnie dochodzi do siebie. A mi dalej leją się łzy, trzęsą się mięśnie, ale w głowie nagle układają się myśli z całego tygodnia. Następuje tak zwane "katharsis! Po stretchingu wszyscy uciekają do szatni, a ja jeszcze zostaje, bo z sufitu zwisa moja nowa przyjaciółka. Nawet po dzisiejszym treningu nie mogę jej zawieźć. No to wchodzę. Wyszłam. Cieszę się,jak dziecko, choć na hali jestem całkiem sama. Trening uznaje za udany i na dziś zakończony :) 

To będzie ciężki weekend. Prawie, jak te piątkowe zmagania. Jak to w życiu. Wieczna sinusoida ;) Mnóstwo emocji, mnóstwo spraw, planów, chęci. Większość z tych planów się nie powiedzie. Wydarzą się za to inne, zupełnie ważniejsze  i bardziej wartościowe rzeczy. Na chwilę wyłączę się ze świata, by poukładać sobie w "szufladkach".  Wydarzą się ważne, szczere rozmowy, niełatwe. Ani trochę niełatwe. W wielu sprawach nie znajdę odpowiednich słów. Znowu spotkam się z ludźmi, którzy mnie zainspirują i po raz kolejny, swoją postawą przekonają, że w życiu warto być sobą! Odnajdę w nich zaskakujące zrozumienie i ciepło. Żadnej oceny. Samą prawdę, bo pokażę im samą siebie.  A dwa dni później, otworzę oczy,uśmiechnę się sama do siebie i znowu powiem "Jakie życie jest piękne, jakich dobrych ludzi mam wokół. Jaki to jest skarb!" Bo mieć przy sobie Ludzi, przy których można być po prostu sobą, to największa wartość!

Bądź sobą, bo tylko tak wygrasz swoje życie.

Dziękuję!





sobota, 27 stycznia 2018

Jesteś silniejszy, niż myślisz.

Przychodzą takie dni, że zatrzymuję się z kubkiem gorącej herbaty w ręku, przykryta kocem i przypatruje się na całe moje życie, odkąd je pamiętam. Kiedyś wszystko dogłębnie analizowałam,a teraz tylko wspominam i myślę, ile lekcji w życiu już przerobiłam a ile jeszcze przede mną :)
Wspominam, przeglądam i nadziwić się nie mogę, jak to wszystko niesamowicie się potoczyło. Jak mi Pan Bóg to życia ułożył. W chwilach, których kiedyś totalnie nie rozumiałam, wściekałam się i myślałam "no, po cholerę to wszystko?!" teraz odkrywam prawdziwą mądrość! Mądrość mijającego czasu i tego,czego po drodze się nauczyłam. Jeszcze dwa lata temu przyjęłam na klatę fakt, że to co najpiękniejsze pewnie już za mną. Wręcz się z tym pogodziłam. Miałam wtedy dwa wyjścia: albo zakopać się pod kołdrą, zamknąć w czterech ścianach i ciągle rozpaczać, jak to mi nie jest źle, zamknąć się na świat i robić minimum, albo...wyjść do ludzi, otworzyć się na świat, wyciągnąć wnioski i zacząć żyć naprawdę! Mój Brat W. powiedział mi kiedyś bardzo mądre zdanie, przy okazji, kiedy zrobiłam jakąś głupotę i stukałam się w głowę, jaka to jestem nienormalna. Powiedział wtedy: i co się przejmujesz? Pomyśl, że jesteś o jedną sytuację mądrzejsza.  Więc przeprosiłam się z sobą samą, a potem ze światem, który mnie przytłoczył, z doświadczeniami, które musiałam spakować do swojego życiowego plecaka. I tak sobie ten plecak niosę , co rusz to wpada do niego coś nowego. Co jakiś czas przystaję, uśmiecham się szeroko, serce zaczyna mi szybciej bić, do oczu napływają łzy wzruszenia, a wszystko przez to, bo dociera do mnie,że przez te wszystkie kryzysy i gorsze chwile staje się coraz mocniejsza. To trochę tak,jak z treningiem. Jeżeli regularnie ćwiczysz to po pewnym czasie dziwisz się, że nagle coś nie stanowi dla Ciebie już takiego problemu jak kiedyś. W życiu jest dokładnie tak samo! Przychodzi mi teraz na usta jeden tekst, który wypowiedział Rocky Balboa:

" Powiem ci coś, co sam dobrze wiesz. Świat to nie samo słoneczko i tęcze. To podłe i okrutne miejsce i nieważne, jaki z ciebie twardziel, powali cię na kolana i tak przytrzyma, jeśli na to pozwolisz. Ty, ja ani nikt inny nie bije tak mocno, jak życie. Ale nie chodzi o to, jak mocno bijesz. Chodzi o to, jak mocno możesz oberwać i ciągle przeć do przodu. Ile możesz znieść i ciągle przeć do przodu. Tak się zwycięża!"




Nie ważne, ile razy upadasz i jak nisko, ale ważne jest to, o ile silniejszy wstajesz, i o ile więcej jesteś w stanie znieść.

Nie uwierzyłabym w to wszystko pewnie, gdyby nie M., który stanął na mojej drodze zupełnie niespodziewanie i w zupełnie nieoczekiwanym momencie mojego życia. Mam wrażenie, że tamtego stycznia rozpoczął się nowy rozdział mojego życia, który trwa do tej pory <3

środa, 24 stycznia 2018

Ryzyko.

Nie dalej, jak jeszcze 1,5 (no może 2)  miesiąca temu patrzyłam z daleka na najlepszych i najsilniejszych, którzy wspinali się 4,5 nad ziemię o dwóch rękach przy ewentualnej pomocy dwóch nóg i myślałam "Też bym tak chciała, tylko jak to zrobić?" . Próbować! Próbować do skutku! Tak właśnie było. Próbowałam. Najpierw podciągnęłam się raptem dwa razy, potem do 1/3, później do połowy. Dwa czy trzy razy udało mi się wspiąć tak wysoko, że brakło mi dwóch podciągnięć do "szczytu". Mimo wielkiego wsparcia z "dołu" niestety, ale nie udało się. Tydzień temu...tydzień temu nadszedł moment, kiedy stanęłam pod tym 4,5 -metrowym sznurkiem i powiedziałam "wyjdę na górę, choćbym miała potem nie ruszyć rękami". I wyszłam. Na samiutką górę. Na dole słyszałam okrzyki gratulacji i brawa, co najmniej takie, jakbym wspięła się na najwyższy szczyt świata. To był mój szczyt. Szczyt, o którym miesiąc temu jeszcze tylko marzyłam i którego innym judokom zazdrościłam. Gdybym nie spróbowałam raz, drugi, piąty....piętnasty i dwudziesty czwarty to nie dotknęłabym tego czarnego punktu na linie, który oznacza jej górny koniec.

Próbować znaczy ryzykować. A ten, kto nie ryzykuje - nie pije szampana!

Sport otworzył mi drogę szeroko pojętego ryzyka. Od typowo sportowego,jak np Mustangi, aż po ryzyko podejmowania niektórych znajomości.
Judo otworzyło mnie na świat!
Dało mi pewność siebie, którą wcześniej pochowaną miałam w kieszeniach na dnie babcinego płaszcza ubieranego tylko "od święta". Dało mi wspaniałych ludzi, którzy teraz są moją drugą rodziną :) I nie boję się tutaj użyć tego określenia, bo za każdym razem, jak wchodzę z nimi na tatami to czuje, jakbyśmy byli rodziną. Judo dało mi też odwagę do podejmowania przeróżnych wyzwań ale i do selekcji tego, nad czym warto skupić swoje siły a co warto zwyczajnie odpuścić. Tak, trzeba mieć odwagę, żeby niekiedy powiedzieć "Dość, koniec!"

Gdyby nie to, że 4,5 roku temu zaryzykowałam i za namową Brata poszłam na pierwszy trening, moje życie potoczyłoby się inaczej. Nie jestem pewna, czy byłaby to dobra droga. 
Dzisiaj wiem, że ta jest najlepsza :)



Judo,to nie tylko sport. To styl życia. 

piątek, 12 stycznia 2018

Od kontuzji ... po przyjaźń

W końcu.
W ciągu całotygodniowej kosmicznej gonitwy w końcu uczknęłam chwilkę. Dzisiejszy wpis chciałabym zadedykować Osobie, którą poznałam kilka już lat temu. Połączyło nas judo i ...przeprost kolana :) Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że rehabilitacja zamieni się w taką przyjaźń. Przecież na początku, jak przyszła na matę, to ciężko nam się było polubić. Dopiero moja kontuzja wszystko zmieniła. Krok po kroku, spotkanie po spotkaniu, rozmowa po rozmowie dotarłyśmy do tego punktu, w jakim jesteśmy teraz. Dotarłyśmy do momentu, którym o północy orientuję się, że zapomniałam hiperważnej szczepionki z mieszkania, a Ona pisze "jedziemy teraz", za 10 minut przyjeżdża pod mój dom i jedzie ze mną prawie 60 km tylko po to, żebym nie musiała zwlekać się i jechać sama przed świtem. Mało tego, kiedy wsiadam do samochodu twarz promienieje najjaśniejszym uśmiechem, cała skacze z radości, bo znowu może w jakiś sposób pomóc i wykorzystać pożytecznie czas. Dziewczyna-Anioł. Na imię Jej Kasia. Serce ma na dłoni. Dla bliskich oddałaby je w całości. Człowiek, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Nauczyła  mnie, jak nie bać się życia. Pokazała mi, ile świat ma do zaoferowania. To dzięki Niej odnalazłam w sobie odwagę do walki o swoje najmniejsze marzenia. Do wykorzystywania tego, co już mam, żeby osiągnąć to, co bym chciała. Dla Niej nie ma nic nadzwyczajnego, żeby spakować się i jechać pół nocy tylko po to,żeby zamoczyć nogi w morzu i na plaży zjeść razem śniadanie. Może też przyjechać późnych wieczorem, zabrać mnie na wegaburgery, zawieźć nad jezioro oddalone o 60 km ,żeby zobaczyć zachód Słońca i wrócić spowrotem do domu. Wpadnie na 10 min na szybką herbatę, rozweseli cały mój dom i wraca do siebie, mimo, że przepracowała tego dnia pewnie z 20h! Choćby miała zawalony dzień od rana do późnej nocy to i tak znajdzie chwilę, żeby można było razem posiedzieć. Mijają 4 lata, odkąd się poznałyśmy, ale mam wrażenie, że znamy się od dziecka. Tyle chwil już za nami, tyle lekcji, doświadczeń. Za nami najgorsze 1,5h w życiu. Za nami najlepsze akcje wyjazdowe, spontany, spotkania. Tyle słów wypowiedzianych i nie, bo czasami rozumiemy się bez słów.  . Człowiek o największym sercu! Była, kiedy zostałam sama. Była, kiedy innym zabrakło czasu. Przyszła, kiedy cały mój świat legł w gruzach. Jest cały czas. Jak trzeba to strzeli mnie w łeb i opieprzy z góry na dół, a innym razem ,jeśli zajdzie taka potrzeba to przejedzie kolejne 40 km tylko po to, żeby mnie przytulić i powiedzieć "jak dobrze, że jesteś". Kiedy odnosimy sukcesy to razem się z tego cieszymy. Kiedy jest na źle to nie musimy za dużo gadać - wystarczy zwyczajna obecność. Kiedy tracimy power i motywację mobilizujemy siebie nawazajem. Zna Ją już większość mojej rodziny.  Moja Mama nawet Ją już zadoptowała. Wielu pomogła, wielu uratowała stawy, mięśnie i kości. Wielu oddała już swoje ogromne serce. Czasami się zastanawiam, ile jeszcze kryje w sobie tajemnic i ciepła i ile jeszcze przygód przed nami? :)

Dzisiaj chcę Jej za to wszystko tutaj podziękować. Ten poniedziałek po raz kolejny pokazał mi, jak bardzo możemy na sobie polegać. Bo to wszystko działa też w drugą stronę.

Kasia, dziękuję! <3

Teraz nowy rok, nowe wzywania, przeprowadzka i rewolucja życiowa. Wiem, że ze wszystkim dasz sobie świetnie radę, a to,co teraz wydaje Ci się trudne szybko okaże się prostszym niż myślałaś! :)


Spontaniczny Hel 2017

Każdemu z Was życzę choćby jednej Takiej Przyjaciółki albo jednego Takiego Przyjaciela.

środa, 3 stycznia 2018

Prawda

Lubię prawdę.
Nawet jeśli nie jest ona wcale łatwa. A może nawet tym bardziej ją wtedy lubię.
Zawsze szanowałam w ludziach szczerość i upatrywałam ją sobie na podium moich życiowych wartości i cech ludzkich.
Nie jest wcale proste, kiedy ktoś mówi jedno zdanie, które wywraca Twój pogląd na sytuację, życie, zachowanie do góry nogami. Kiedy okazuje się, że to co myślałaś wcale nie jest drogą  do osiągnięcia celu. Nie jest żadną drogą. Dobrze jest mieć obok siebie Ludzi, którzy nie będą tylko Cię głaskać po głowie, współczuć Ci i kiwać twierdząco głową na wszystko,co mówisz i myślisz. Warto mieć Ludzi, którzy czasami tym Twoim światem wstrząsną tak mocno, że polecą Ci łzy, ale w środku poczujesz, że ktoś może w końcu rozgryzł, rozmiękczył to,co takie twarde i oporne.
A co jeśli cel na ten rok, którego tak szukam, może to wyzwanie leży właśnie w tym miejscu? Miejscu tak niewygodnym, z tyloma barierami do pokonania, z tyloma "ale", z tyloma różnymi przeciwnościami...miejsce tak zupełnie "nie po drodze". Może to więcej niż maraton astmatyka?

Lubię prawdę. Nawet, jak boli.
Jest oczyszczająca (myślę, że tak samo, jak GreenWays-owe cuda) i bywa najczęściej jedynym skutecznym rozwiązaniem.

Dziękuję Komuś za wczorajszą inspirującą rozmowę, za szczerość i za prawdę 😊

Trudniejsze od usłyszanej prawdy jest stanięcie w prawdzie przed sobą samym...
(Szpiglasowy Wierch 2016)